Narzekanie, a raczej sarkastyczne komentowanie różnic między Polską a Irlandią, najlepiej wychodzi nam kiedy się spotykamy. Tzn., kiedy Alan przyjeżdża do Szczecina. Wtedy refleksje i spostrzeżenia wylewają się z nas niemal niekontrolowanie. I znajdujemy nić porozumienia.

– Nie mogę tu wytrzymać – zaczyna – poszedłem do urzędu i nic nie załatwiłem, a w Irlandii wystarczyłoby wysłać maila i już. Nie wiem, jak to jest, że tu nie działa!

– No nie działa i już – to ja. – Nigdy nie działało, ale kiedyś się temu nie dziwiłeś. Teraz widzisz różnice. Polska się nie zmieniła, to ty się wyobcowałeś.

– Na ulicach też nie da się normalnie jeździć – to znów Alan. – Barany nie przepuszczą nikomu, nie wpuszczą z podporządkowanej, nawet jeśli z powodu korka ktoś będzie w tej podporządkowanej tkwił do wieczora! W Irlandii to się nie zdarza!

– Ale za to samochody atakują tam pieszych z całkiem niespodziewanej strony – próbuję desperacko stanąć w obronie rodzimych mistrzów kierownicy. Tylko po co, skoro mam takie samo zdanie jak Alan. W końcu i tak zawsze przyłączam się do narzekań i przytaczam swoją sztandarową „różnicę”: – Kiedy w irlandzkim markecie natknęłam się na układacza towaru, byłam zdumiona jego zachowaniem. Niemal wcisnął się w regał, żeby mi umożliwić przejazd wózkiem sklepowym przepraszając przy tym dwukrotnie. W Polsce, kiedy uzupełniane są towary na półkach (a uzupełniane są non stop), to znak dla wszystkich klientów sklepu, że „tę alejkę trzeba omijać” – palety, kartony, walające się kawałki folii i pani bądź pan, którego kręcący się przy półkach klient irytuje, bo przeszkadza mu w pracy!

Ciekawe, czy ta różnica się kiedyś zatrze, a jeśli tak, to kto przyjmie czyje zwyczaje – my Irlandczyków, czy oni nasze?