Szczecińską Gazetę Wyborczą zainteresowało w ostatnich dniach kupowanie biletów komunikacji miejskiej u kierowcy autobusu lub tramwaju, a raczej pasmo kłopotów z tym związanych. To o tyle ciekawe (i irytujące jednocześnie), że pasażer komunikacji miejskiej w Szczecinie ma niewspółmiernie dużo obowiązków w tej kwestii niż przewoźnik. To pasażer, a nie przewoźnik, oprócz tego co oczywiste, czyli skasowania biletu, ma na przykład obowiązek sprawdzić czy kasownik jest sprawny, czy jest w nim tusz, czy drukuje prawidłową godzinę na bilecie. A jeśli coś nie gra, to musi to zgłosić kierowcy, inaczej kontroler zwany kanarem nie uzna, że zrobił wszystko co mógł, żeby za przejazd zapłacić. Jeśli do tego chce kupić bilet u kierowcy, to kłopoty murowane, bo musi mieć odliczoną kwotę. Jeśli nie ma, kierowca reszty nie wyda, a co gorsze biletu może nie sprzedać. Na dodatek zgodnie z przepisami, pasażer musi tę kwotę odliczoną dać kierowcy w „możliwie najmniejszej liczbie monet”. Koszmar!

Co to ma wspólnego z Irlandią? Otóż ma, bo „nasi” są wszędzie, a w Irlandii przede wszystkim. Gazeta opublikowała dziś list czytelnika (podpisany: Dominik Kulesza) od sześciu lat mieszkającego w Dublinie, który opisał jak ten problem rozwiązano w Dublinie. A rozwiązano go tak: „Kiedy kupujemy bilet u kierowcy i dajemy mu więcej niż wynosi cena za przejazd, kierowca wydrukowuje kwitek ile reszty nie wydał. Z tymi kwitkami możemy się udać do siedziby Dublin Bus i odzyskać pieniądze.” Proste.

Myślę, że istota tego problemu leży w sposobie traktowania pasażerów, czyli mieszkańców. U nas (znaczy w Szczecinie) mieszkaniec, petent, pasażer to intruz, potencjalny oszust i należy tak go traktować, żeby mu się odechciało kombinować. Nie szuka się więc rozwiązań ułatwiających życie mieszkańcom, ale podkręca śrubę, żeby czuli oddech za plecami. Mnie to denerwuje, a nawet martwi. Może dlatego jestem bardzo wyczulona na przejawy dobrego serca wobec zwykłych użytkowników miast i niezmiennie mnie to wzrusza.

Pamiętam na przykład przejażdżkę autobusem z całą rodziną do dublińskiego zoo. Najmłodsze dziecko, z którym podróżowalismy było wówczas w wózku i kierowca (kobieta) nie ruszyła z przystanku, dopóki nie znalazło się w autobusie miejsce na nasz wózek. Poprosiła jednego z pasażerów o przestawienie bagażu, który zajmował miejsce dla wózków i dopiero jak wszystko było na swoim miejscu, ruszyła. Byliśmy w szoku, który pogłębił się jeszcze, kiedy wysiadaliśmy. Już staliśmy na chodniku, kiedy pani kierowca (kierowczyni?) zapytała czy nie wybieramy się przypadkiem do zoo, bo jeśli tak, to wysiedliśmy o jeden przystanek za wcześnie i powinniśmy z powrotem wsiąść do autobusu. Wsiedliśmy oczywiście, po czym zostaliśmy wysadzeni na odpowiednim przystanku, pożegnani uśmiechem i pewni, że wśród tak życzliwych ludzi na pewno się nie zgubimy.

To tamtego popołudnia właśnie kupiłam sobie breloczek z napisem „I love Dublin” i do dziś go noszę. 🙂