Już pierwszego dnia niosąc coś z samochodu do domu przyplątał się do mnie przeraźliwie chudy, czarny lablador. Pogłaskałem psa, a on stwierdził, że warto za mną iść do samego mieszkania, a nawet do środka. Przecież wodę na pewno mają.
Wodę dostał, a jak skończył został ładnie wyproszony. Po jakieś godzinie stwierdziliśmy, że pójdziemy na spacer, a później na jedzenie do restauracji, która jest otwarta tylko w piątki i soboty. Ku naszemu zdziwieniu Joey (Żołi) czekał przed naszymi drzwiami. Strasznie się ucieszył jak nas zobaczył i towarzyszył nam podczas całego spaceru. Nawet jak uciekł w las i myśleliśmy, że już stwierdził, że czas na niego on wracał pędząc za nami. Chodził tak za nami krok w krok. Nie chciał odejść, a my nie mieliśmy serca żeby go pogonić. I tak doszliśmy do naszej restauracji. I tak przeszliśmy koło naszej restauracji. Psów przecież nie wypuszczają.
Poszliśmy więc do domu. Po drodze pies stwierdził, że mu się już znudziliśmy, więc poszedł swoją drogą.
My nie zjedliśmy jedzenia w restauracji, za to mieliśmy miłe towarzystwo na wieczór.
Później jeszcze widywaliśmy Joey-a biegającego po wiosce. Czasem na nas zerknął, czasem przystanął, a czasem zignorował.